Umowa ustna. Tak, nie, nie wiem?

Czy kiedykolwiek trafiłyście na nieuczciwego kontrahenta? Na osobę, która wykorzystała Wasze zaufanie oraz dobrą wolę i – kolokwialnie rzecz ujmując – zrobiła Was w jajo?

Jeśli tak, pocieszę Was – nie jesteście jedyne. Spotkało to także mnie.

Na pierwszym roku studiów pożyczyłam przyjacielowi pieniądze. Nie była to mała kwota, ale myślałam sobie, że dobrego kumpla nie zostawia się w biedzie. Jak zapewne się domyślacie i kumpel, i pieniądze zniknęły. Zapadły się pod ziemię. Rozwiały się jak sen złoty albo fatamorgana złożona z różowych słoni.

I tak właśnie jest z umowami ustnymi.

Tak długo, jak długo macie do czynienia z osobą, która jest słowna, tak długo nie ma problemu. Jeśli jednak traficie na kogoś, kto nie jest do końca  uczciwy – macie pozamiatane.

Czy umowy słowne są zatem wiążące?

Oczywiście, w większości sytuacji (choć nie zawsze, o czym będę pisać za chwilę) umowy słowne są jak najbardziej wiążące.

Oznacza to, że zawarta na tak zwaną „gębę” umowa, powinna zostać wykonana zgodnie z tym, co sobie z kontrahentem ustaliłyście. A jeśli nie zostanie, możecie dochodzić swoich praw przed sądem.

Przynajmniej w teorii.

W praktyce, może zawsze pojawić się problem. Jeśli dojdzie do procesu może się niekiedy okazać, że trudno Wam będzie udowodnić sędziemu, na co konkretnie się z drugą stroną umówiłyście.

Historia z Iksińskim

Wyobraźcie sobie następującą sytuację.

Umawiacie się z fachowcem na remont kuchni. Następnego dnia pan Iksiński pojawia się w Waszym domu i cośtam sobie grzebie. Zdejmuje stary tynk, wynosi szafki i obkłada podłogę folią. Potem oświadcza, że potrzebuje zadatku na materiały. I meble kuchenne.  Dajecie mu pieniądze…

I tyle pana Iksińskiego widzieli.

Oczywiście, pełne wiary w ludzi, nie wierzycie, ze mógł zniknąć z kasą. Najpierw dzwonicie do niego na stacjonarny. Potem na komórkę. Potem piszecie maila. Potem obdzwaniacie wszystkie okoliczne kostnice. A potem dowiadujecie się od znajomego, że Pan Iksiński to właśnie pojechał sobie na żagle na Mazury, no i nie wiadomo, skąd on miał pieniędzy, bo ostatnio narzekał, że nie ma, ale może wygrał w Lotka, szczęście to chodzi po ludziach.

Sytuacja mocno Was irytuje, więc decydujecie się iść do sądu, żeby odzyskać swój zadatek. I wszystko byłoby być może dobrze, gdyby nie fakt, że na miejscu Iksiński oświadcza, co następuje:

  • owszem, miał zrobić u Was remont,
  • ale żadnego zadatku nie wziął,
  • i po pierwszym dniu pracy zrezygnowaliście z jego usług, bo podobno znalazłyście tańszego fachowca,
  • a w ogóle to jesteście mu winne pieniądze, bo on w międzyczasie zdążył zatrudnić ekipę do pomocy w remoncie i musiał jej zapłacić.

Oczywiście możecie próbować udowadniać przed sądem, że było kompletnie inaczej, ale bez żadnych dokumentów czy świadków, możecie co najwyżej mocno trzepotać rzęsami i modlić się, że sędziemu podobają się blondynki.

Czy przesadzam?

Historia, którą opisałam powyżej jest być może odrobinę przesadzona, ale zapewniam Was, że mogła się wydarzyć.

Kilka lat temu jeden z moich znajomych miał problemy ze „znikającą ekipą remontową”. Co prawda, do sądu nie poszedł, więc trudno powiedzieć, jak zakończyłaby się sprawa sądowa, ale pieniędzy nie udało mu się odzyskać.

Nie wspominam już o całej masie osób, które latami sądzą się o źle wykonane tynki, krzywe ścianki czy altanki, które rozpadają się po pierwszym deszczu.

Jak uniknąć tych problemów?

No cóż, prosto. Podpisując umowę.

Umowa ma tę zaletę, że określa obowiązki stron. Wprost mówi, co by powinniście zrobić i co powinna zrobić druga strona. Wszystko jest jasno, prosto i wyraźnie określone.

Z umowami jest tak, że nie są potrzebne, jeśli wszystko idzie dobrze. Ale są absolutnie niezbędne w przypadku kłopotów.

No i do tego dochodzi jeszcze jedna kwestia. Niektóre umowy wymagają zachowania specjalnej formy. I jeśli jej nie dochowacie (czyli np. zawrzecie umowę ustnie, a ustawa będzie wymagała formy pisemnej) to umowa będzie nieważna. Albo wywoła zupełnie inne skutki niż te, które chciałyście.

Umowa sprzedaży nieruchomości, umowa na napisanie artykułu, intercyza

Przykład? Ależ proszę!

Po drugiej wojnie światowej ludzie masowo podpisywali umowy nieruchomości wyłącznie na piśmie – bez korzystania z usług notariusza. Czyli – innymi słowy – zbierała się grupka rolników, panowie siadali sobie przy stole, spisywali umowę na kolanie, pieniądze zmieniały właściciela, a potem na stół wjeżdżała flaszka.

No, bo przecież udaną transakcję trzeba uczcić.

Problem w tym, że umowa sprzedaży nieruchomości musi – i wtedy także musiała – być zawarta w formie aktu notarialnego. Taka spisana na kartce papieru była zwyczajnie nieważna. I potem, po wielu latach okazywało się, że właścicielem gruntu wcale nie jest kupujący…

Jeśli sprzedający był uczciwy, to zawierano kolejną umowę, po bożemu, przed notariuszem. Jeśli nie, można było co najwyżej domagać się zasiedzenia. Nie zawsze skutecznie.

I pewnie wiele z Was myśli sobie teraz coś w rodzaju – hehe, przecież wszyscy wiedzą, że jak się kupuje dom albo ziemię, to trzeba iść do notariusza. Co za ciołki z tych powojennych ludzi.

I w porządku. Ale ile z Was wie na przykład, że jeśli zawieracie z kimś umowę na napisanie artykułu na bloga i chcecie mieć na niego wyłączność, to musicie podpisać umowę na piśmie? Ale tak naprawdę na piśmie, staroświecko, z użyciem kartki papieru i długopisu? Albo z użyciem kwalifikowanego podpisu elektronicznego? ( O, którym – nomen omen – większość Polaków, włącznie z Ministerstwem Cyfryzacji, nigdy przed COVID-em nie słyszała?)

Bo jeśli zawrzecie taką umowę licencyjną przez maila, to tak, ona będzie wiązać w jakimś tam stopniu. Ale z wyłącznością na artykuł możecie się pożegnać.

Albo, o! Czy wiedziałyście, że wspomniana powyżej umowa pożyczki powyżej tysiąca złotych musi być zawarta w formie dokumentowej? I te z Was, które nie znają tego pojęcia, śpieszę poinformować, że chodzi tutaj po prostu o zachowanie jakiegoś formatu dokumentu – taka umowa może być na przykład zawarta e-mailowo.

Umowy pożyczki powyżej tysiąca, które nie mają formy dokumentowej są ważne, ale ustawa wprowadza ograniczenia dowodowe, co powoduje, że trudniej jest ich dochodzić przed sądem.

Inny przykład. Intercyza musi być podpisana w formie aktu notarialnego. Takich przykładów można oczywiście mnożyć.

Wnioski

Jakie są więc wnioski? Po pierwsze, nigdy nie zawierajcie umowy ustnej.

Po prostu wykreślcie te słowa ze swojego słownika. Od dzisiaj sformułowanie „umowa ustna” powinno zniknąć z Waszych warg. Zakopcie je głęboko w otchłani Waszego umysłu, obok takich wyrazów jak ałłachować, grubopłaski, innoziemski czy chatny – czyli słów, których znaczenia nie zna nikt poza językoznawcami (i czy oni naprawdę nie mają, co robić, może nie mają Netflixa?).

Po drugie, przed zawarciem umowy sprawdźcie zawsze, czy ustawa nie wymaga dla niej jakiejś specjalnej formy.

Jak to zrobić? Bardzo prosto.

Wpiszcie po prostu w wyszukiwarkę nazwę danej umowy i sformułowanie „forma umowy”. Na przykład:

Najem + forma umowy.

Wujek Google jest mądry. Będzie wiedział, co robić.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *